niedziela, 23 kwietnia 2017

Czas leci, a światełko w tunelu dalej niż bliżej

Miałam kolejny napad totalnego załamania. W między czasie wypróbowałam kilka antydepresantów, kolejna terapia ze skutkiem nieudanym za mną. Po pół roku w końcu doczekałam się wizyty u psychiatry.

Dr O stwierdził, że opieka lekarska w zakresie chorób psychicznych w Polsce jest na dużo lepszym poziomie niż tutaj, w UK (świetnie, pocieszyłeś mnie jak cholera). Po drugie na dzień dobry, stwierdził że na moim miejscu siedziało wiele osób w o wiele gorszym położeniu (świetnie, uwielbiam takie bagatelizowanie moich problemów).

A po tym pozytywnym wstępie przeprosił mnie, że musiałam przejść przez te wszystkie etapy terapii u niedoświadczonych psychologów, którzy rozwiązują problemy rozwodowe czy wychowawcze. Powiedział, że to grzebanie w przeszłości jeszcze bardziej mnie zniszczyło - z czym się zgadzam. Z perspektywy czasu czuję, że zaczęłam z kimś rozmawiać o czymś mega trudnym, a potem mnie z tym zostawiono. Samej sobie. Z lekami i burdelem w głowie. Obiecał mi porządną terapię, z wyższej półki, ale jeszcze nie teraz.

Doktor stwierdził, że mam przewlekłą depresję. I to nią zajmiemy się na początek. Nie czas na terapie na tym etapie. Dodatkowo zlecił badanie krwi, aby sprawdzić czy nie ma dodatkowych wzmagaczy mojego stanu, z punktu fizycznego.

Kiedy zapytałam, czy to PTSD, czy zaburzenia osobowości czy to i tamto, cokolwiek z menu wcześniej diagnozowanych u mnie chorób. Odpowiedział, że nie czas na diagnozy.

Plan jest taki, że pozbywamy się depresji, a potem dorzuci mi jeszcze leki anty-psychotyczne, tzw. neuroleptyki. I przedstawił mi to bardzo barwnie i pozytywnie. Że się uspokoję, że pozbędę się tych natrętnych myśli, odniesień. Ucieszyłam się. Ale potem... Zajrzałam do magicznego Internetu i naczytałam się o efektach ubocznych. Nieodwracalne zmiany w mózgu, paraliż mięśni twarzy, ślinienie się i wiele innych, których pragnęłabym uniknąć.

I to mnie załamało jeszcze bardziej. Nadszedł taki moment, że przyznałam przed sobą, że na prawdę jest ze mną źle. Poczułam się tak jakbym odkryła, że mam złośliwego raka (choć ten mój jest taki psychiczny choć złośliwy jak cholera).

Częściej myślę o samobójstwie. Choć wizja zranienia wielu ludzi paraliżuje mnie. Ostatnią rzeczą jaką chcę dla moich bliskich jest zadanie im kolejnych ciosów.

Tak na prawdę każde wyjście z tej sytuacji jest złe. Albo życie w zawieszeniu, albo z efektami ubocznymi, albo śmierć.


środa, 16 listopada 2016

Podejcie drugie

Dzisiaj odbyło się spotkanie z moją nową terapeutką. Zrobiła wywiad. I zaproponowała mi "zwykły" "counselling". Moja nowa terapeutka J, jest dojrzałą kobietą i twierdzi, że ma 15 lat doświadczenia w leczeniu traum powiązanych z gwałtem. Była tak pewna swojego, że oznajmiła mi: "Dzisiaj przyszłaś tutaj jako bezbronna dziewczynka, po 8 sesjach ze mną wyjdziesz stąd jako silna kobieta". Diagnoza oczywiście taka sama, czyli PTSD. Dorzuciła coś o tym, że straciłam swoją tożsamość, że nie miałam szansy dorosnąć, że jestem dalej tą małą dziewczynką. A ona się objawia w moich emocjach, często nawet sposobie w jaki mówię czy nawet w sposobie mojego ubierania. J powiedziała, że zapewnimy wszystkie potrzeby małej dziewczynki, pozwolimy jej dorosnąć.

Do domu dostałam kilka prac domowych. W tym napisanie listu do moich oprawców - na samą myśl strasznie się rozpłakałam. Poprzednia terapia pomogła mi w otwarciu się troszkę na temat tego co mi się przytrafiło. Ale że mam potwierdzić te wszystkie wydarzenia przed moimi oprawcami, w postaci listu? Oczywiście nigdy go nie dostaną, ale chodzi o sam fakt.

Po drugie J poleciła mi "opatulać" się kocami, poduszkami, spędzać czas i spać w miękkości.

Potem zapytała jeszcze o moje wspomnienia przed tym wszystkim, zapytała jaka byłam, kim była ta mała dziewczynka. Nie mogłam przestać płakać.

Po raz kolejny, następna terapeutka potwierdza pewną tezę. Gdyby to zostało zgłoszone, dzisiaj nie byłoby idealnie ale na pewno lepiej. Dlatego apeluję do ofiar gwałtów i wykorzystań - walczcie i dla siebie zgłaszajcie takie sprawy.

sobota, 29 października 2016

W międzyczasie.

Od ostatniego postu minęło trochę czasu. Byłam czynnie pochłonięta zadaniami domowymi. Czyli odtwarzaniem przebiegu traumy. Moja terapia straciła na częstotliwości, aż nadszedł dzień wczorajszy kiedy razem z terapeutką stwierdziłyśmy, że stoimy w miejscu. Terapia CBT zakończona oficjalnie niepowodzeniem.

Strasznie długo płakałam. Bo - jakie mam jeszcze opcje? Gdzie szukać pomocy? Co dalej?

G. przeprosiła. Chociaż nie powinna. To przecież pewnie nie jej wina. Pewnie robiła co mogła zgodnie z jej wiedzą psychologiczną. Obiecała, że pogada z kim trzeba i znajdzie kogoś dla mnie.

A zatem 8-mego listopada udaje się na kolejną wstępną wizytę do niejakiej J. Co dla mnie przygotowała? Jeszcze nie wiem.

W międzyczasie zadzwoniłam pod numer awaryjny. Pani z niezwykle ciepłym głosem przeprowadziła wstępny wywiad i powiedziała, że powinnam spotkać się z Psychiatrą. Stwierdziła, że po tak długotrwałej traumie, zwłaszcza, że wszystkiego doświadczyłam "za dziecka", mój mózg może być uszkodzony. Tak. Uszkodzony. Niezdolny do prawidłowej pracy. Poczułam, że moje cierpienia nie będą miały końca. Kazała czekać na tą wizytę 8-mego, a potem w zależności od przebiegu spotkania zaplanujemy coś wspólnie.

W międzyczasie tyje od leków, śpię mocno i jestem ciągle napalona. Poziom lęków jest zmniejszony, ale dalej nie potrafię funkcjonować tak jak chciałabym.

Błagam, niech mi ktoś pomoże, wskaże drogę.

środa, 19 października 2016

Leki... czyli powrót do korzeni

Tak, zniknęłam na kilka tygodni, ale to dlatego bo po pierwsze nastąpił moment lekko krytyczny, czego efektem był punkt drugi, czyli wspomożenie się lekami.

4 tygodnie temu.

W pracy zamieniam się na wieczorne zmiany, tak aby mieć kontakt z jak najmniejszą ilością osób. Przez osiem godzin nie jem bo boję się wejść do kantyny. Mój zawód uchodzi za typowo "męski" i nienawidzę każdego dnia, kiedy muszę wejść w to rojowisko wzroków, podgadywanek, gestów, śmiechów. Wiem, że większość z nich nie jest seksistami, że większość z nich nie ma złych zamiarów, wiem że starają się być po prostu mili. Ale ja tego nie znoszę. Nie chcę słyszeć niczego, nawet najmilszego na mój temat. Często uciekam w miejsca, w których nikt mnie nie znajdzie. Nawet jeśli oznacza to stanie w deszczu czy na mrozie. Niestety czasami jest to nieuniknione.

Nie wiem czy tak wgląda fobia społeczna, ale tak sobie ją wyobrażam. Wchodzę do pomieszczenia i nagle wszystko spowalnia. Moje kroki, ruchy rąk. Głosy naokoło podgłaśniają się tak, jakby ktoś manewrował pokrętłami. Śmiechy są najbardziej słyszalne. Gdzieś tam na granicy halucynacji słyszę swoje imię. Mój oddech jest szybszy, wiruje mi w głowie. Muszę się czegoś złapać bo całkowicie się w tym zagubię. I oby nikt nic do mnie nie powiedział, w takim stanie niczego nie rozumiem. Nawet swojego ojczystego języka.

Ale ktoś podchodzi. Mówi. Gubię się. Nie chcę tam wracać. I tak nikt nie pomyśli o Tobie jak o ofierze czyjegoś złego czynu. Łatwiej myśleć, że jesteś rąbnięta. Gorsza. 

3 tygodnie temu.

Znowu w pracy. Ten sam system. Niestety natrafiam na dupka. Dupek mnie traktuje przedmiotowo, poniża na oczach innych. Nie pozwala się wytłumaczyć. Stoi tak blisko, że czuję jego papierosowy oddech. Nie mam gdzie uciec. Płaczę na oczach grupy mężczyzn i następuje flshback z dzieciństwa.

20 lat temu.

Trzech łysych chłopaków. Jeden "z włosami". Zamykają mnie w windzie i krzyczą, że mnie zgwałcą. Nie mam gdzie uciec, boje się, nikt w bloku nie słyszy ani nie widzi. W końcu pozwalają mi wyjść. Śmieją się, nie przepuszczają. Jest strasznie. Czy może być gorzej?

2.5 tygodnia temu

Nie jestem w stanie kontynuować "wspominania" na sesji terapeutycznej. Dzwonie do lekarki. Przepisuje mi leki. Mirtazapine 15 mg na noc i zwolnienie z pracy. Na L-4 "not fit to work because of following condition: Post-traumatic stress disorder" - ciekawe jak ja to zaniosę do kadr.

Pierwszy tydzień na lekach przesypiam. Śpię po dwadzieścia godzin. A pomiędzy spaniem jem za dziesięciu. Brzuch mnie już boli, ale jem dalej. I nigdy nie spałam tak spokojnie. Nie było ani halucynacji, ani dziwnych dźwięków. Spałam idealnie, jak zdrowy człowiek, wolny od lęków.

W drugim tygodniu wszystko zaczęło się stabilizować. I zrozumiałam, że leki są mi potrzebne żeby przeżyć.









niedziela, 2 października 2016

Dysocjacja w praktyce czyli jak jeszcze sto lat temu wziętoby mnie za opętaną

I tego właśnie obawiałam się najbardziej. Tych wszystkich rzeczy, które działy się mojej psychice około osiem lat temu. Wtedy pierwszy raz wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym. Załamałam się.

Moja terapeutka uprzedzała, że będzie źle. Że zanim wszystko przepracujemy będę czuła się gorzej. Więc ponownie dręczą mnie myśli samobójcze, czuję, że chciałabym się okaleczyć. Wróciło też pragnienie ucieczki, ból całego ciała, taki którego nie mogę znieść.

Kilka nocy wstecz płakałam tak strasznie, że straciłam kontakt z rzeczywistością. Nawet nie wiem w jaki sposób znalazłam się na podłodze. Chciałam rzucić się ze schodów, zrobić sobie krzywdę. Wiem, że to nie byłam ja.

Znacie takich ludzi, którzy bardzo boją się krwi? Tak, że aż mdleją? Mnie krew nie obrzydza. Cała drętwieje na myśl o złamanej kości, poprzekręcanych kostkach. Dlatego wiem, że to nie byłam ja. Ja nigdy nie skrzywdziłabym siebie w ten sposób. Pocięłabym się, przypaliła papierosem - tak jak wtedy, przed szpitalem. Ale nigdy nie chciałabym wyskoczyć z okna lub rzucić się w dół schodów. To po prostu nie ja.

Wpadłam w taką rozpacz, że krzyczałam. Oczywiście mało z tego pamiętam. Moja połówka musiała mną wstrząsnąć, uderzać mnie w twarz z otwartej ręki. Dopiero po chwili doszłam do siebie.

Moja terapeutka twierdzi, że to tzw. zjawisko dysocjacji. Z nadmiaru bólu czy ciężkich wspomnień po prostu się odłączam.

Przejawia się to też w inny sposób. Czasami wypowiadam całkiem nieświadomie losowe słowa. Przykładowo: "pomóż, ratuj, nie chcę, nie, dziwka, kurwa, spierdalaj, odejdź, zostaw mnie w spokoju". Lub wydaję po prostu dziwne dźwięki. Najczęściej dzieje się tak kiedy czuję się bardzo źle, lub wtedy gdy wykonuję jakąś czynność automatycznie. Zdarza mi się też mówić coś głosem małej dziewczynki.

Od psycholog dostałam dwie kartki, z którymi nie powinnam się rozstawać. Na jednej jest napisane ile mam lat, który mamy rok, jak mam na imię, jaki zawód wykonuję. Na drugiej są pytania: Jak się czujesz? Jakie dźwięki słyszysz? Jakie zapachy czujesz? Co widzisz? Jaki smak czujesz w ustach? - Kiedy zbliża się moment, w którym czuję, że odpływam, kartki te mają mi pomóc w "osadzaniu się" w teraźniejszości. Mam też mocno się czegoś trzymać, a stopy osadzać płasko na ziemi.

G powiedziała: "Nie jesteś już tą małą dziewczynką. Jesteś tutaj i teraz". Aż mną wstrząsnęło.

W pracy już wiszę na ostatnim włosku. Cholerne PTSD zabiera mi przyjaciół, związek, rodzinę, pasję, a teraz nawet pracę. Pożera mnie.

Rozpłakałam się przed grupą facetów. Tak, ja, dorosła. Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić, nie miałam gdzie się ukryć, jak uciec. Przyszedł i flashback. Cholerne wspomnienie o bezbronności, niemocy, paraliżu przed grupą chłopców.

Nie chcę tam wracać.

środa, 21 września 2016

Sesja uwalniająca nr 2

Poprzednia sesja była tylko wprowadzeniem, zarysowaniem problemu dla mojej terapeutki (i dla mnie?). G stwierdziła, że zabierze mi karteczki (na poprzedniej sesji darłam je na drobne kawałeczki) bo nie powinnam się rozkojarzać i nakierowywać swoje myśli na inne zajęcia. Na koniec ustaliłyśmy, że mogę mieć takie dwie do podarcia. Jednak koniec końców nie podarłam ani jednej. Zamiennie zaczęłam chodzić nerwowo po całym gabinecie. Na szczęście ćwiczenia oddechowe pomogły mi się uspokoić. Włączyłam dyktafon i zaczęłyśmy z grubej rury.

Zaczęłyśmy od placu zabaw. G poleciła mi skupić wzrok na jednym punkcie lub zamknąć oczy. Następnie opowiadać o wszystkim w czasie teraźniejszym. Muszę przyznać, że było to okropne. Kilka razy musiała mnie poprawiać bo z całych sił uciekałam w czas przeszły. I wiecie? Widziałam to wszystko z perspektywy małej dziewczynki. Czułam zapachy, ciepło słońca, słyszałam to cholerne szumienie liści. Byłam przerażona.

- Okej, w skali od 1 - 10, przy czym 1 to najmniej, a 10 to najbardziej; jak bardzo się teraz boisz?
- 8 - powiedziałam roztrzęsionym głosem, a łzy napływały mi do oczu.
- Więc kontynuujmy.

Przypomniałam sobie, w jaki sposób pozbyli się moich przyjaciół z podwórka. Z jednego z nich zaczęli się naśmiewać, komentować jego tuszę. Tak bardzo banalnie podsunęli mi pomysł na to, że nie będziemy się bawić z "grubymi". I zobaczyłam w końcu, że dwóch z nich jest łysych, a jeden z nich miał krótkie włosy. Znowu słyszałam ich rechoty i wulgarne odzywki. Zauważyłam tutaj ważne odniesienie do mojego aktualnego życia. Boję się miejsc publicznych, knajp. Kiedy słyszę te rechoty i głośniejsze rozmowy automatycznie odnoszę to do czegoś złego. I nie działa to tak, że mogę sobie przetłumaczyć, że przecież to nic złego, że ludzie się dobrze bawią, że się po prostu śmieją. Moje ciało reaguje strachem i chce uciekać. To chyba taki alarm, reakcja na to co moje ciało doświadczyło w przeszłości - bo od tych śmiechów wszystko się zaczęło.

Kiedy leżałam na tym drzewie, i zaczęli robić to co robili, G zapytała mnie co widzę. Nie wiem czy mój umysł nie chce tego pamiętać i wyparł to całkowicie, ale jedyne co wtedy widzę to niebo ukryte za gałęziami i liściami. To musiało być lato, lub wiosna. Ludzie przechadzali się tuż obok. Słyszałam ich rozmowy, tupanie obcasów, szczekanie psa. I ten cholerny szum liści. Mniej więcej w tym momencie liście zaszumiały w rzeczywistym świecie, tuż za oknem gabinetu. I wtedy coś mi się stało. Cała zaczęłam się trząść, zaczęłam krzyczeć na moją terapeutkę. Byłam taka nieuprzejma. Strasznie głupio mi się zrobiło z tego powodu. Na szczęście G zamknęła okno w kilka sekund. Kazała mi oddychać. I kontynuować.

Kiedy poszłyśmy o krok dalej, pojawił się znany mi wcześniej ból fizyczny. I zaczęłam czuć te łapska na moich udach. Nienawidzę tego. Myślałam, że umrę. G zorientowała się, że zmierzam ku granicy mojej wytrzymałości. Wyskoczyłam z siedzenia otrzepując swoje nogi. I przerwałyśmy sesję.

- Od 1 do 10 jak bardzo się bałaś?
- 10. Tysięcy.

G zaproponowała mi wzięcie półtoratygodniowej przerwy od sesji. Ale musiałam obiecać, że nagrania będę odsłuchiwać niemal codziennie, z zamkniętymi oczami - nie w trakcie wykonywania czynności. Całkowite skupienie. Jeśli zadania nie wykonam wystarczająco pilnie, będziemy musiały wrócić do podstaw. Szczerze mówiąc minęło już kilka dni od ostatniej sesji, a ja nie odsłuchałam taśmy ani razu. Boję się.

WNIOSKI:

Często po takim "hardkorze" na sesji, czy po "spowiedzi" u kogoś bliskiego pojawia się u mnie uczucie ulgi. Dzisiaj już wiem, że nie warto było dusić tego wszystkiego w środku. Zamęczyłam swoją duszę prawie na śmierć.

Druga sprawa polega na tym, że mówienie o tym, pisanie, słuchanie pomaga mi przełożyć przeszłość na teraźniejszość. O wiele lepiej rozumiem teraz swoje emocje, uczucia, reakcje, fobie. Rozumiem jakie są ich źródła. To bardzo pocieszające. Bo nie czuję się już jak jakiś dziwoląg, który idzie z prądem tych emocji, reakcji itd. Zrozumienie ich, pomaga mi w ujarzmianiu ich.

Jestem otwarta na kolejne odkrycia.

piątek, 16 września 2016

Wpis nawet lekko pozytywny

Coś we mnie pękło. Coś jakby się zmienia. Nie wiem czy to placebo, czy może chwilowy skok endorfin, a może po prostu nastaje dobry czas. Od ostatniej sesji, po tym jak otworzyłam się przed terapeutką, moją mamą, po tym jak odnoszę się szczegółowo do mojej przeszłości minął jakiś tydzień. A ja robię drobne kroczki naprzód.

Nie płakałam ani razu. Przespałam prawie każdą noc z rzędu. Znowu jem jak należy. Kilka razy nie uciekłam przed ludźmi. Nie rozmyślałam nad kilkoma wpadkami w pracy. Czy ta terapia na prawdę działa i co najważniejsze... pozwoli mi być prawdziwą sobą?

Dostałam sporo materiałów na temat PTSD. Piszą tam, że tą traumę na prawdę trzeba przerobić ze szczegółami. Po to, aby się uwolnić. Przez ponad dwadzieścia lat trzymałam to w sobie. Te szczegóły i detale. Powracały w postaci bólu i snów. A teraz kiedy się z nimi konfrontuję czuję ulgę. Może nie od razu, i nie w momencie kiedy to robię. Ale po czasie, wszystko ze mnie uchodzi.

Jednak po tak dobrym tygodniu, nie potrafię zasnąć. Boję się jutra. Jedenasta rano. Włączamy dyktafon, siadamy naprzeciwko siebie, automatycznie spuszczam głowę w podłogę i lecimy. W głowie mam tysiąc różnych wymówek. Wszystko tylko nie chcę do tego pokoju. Czuję, że ta trauma może spływa z mojej duszy, ale zostaje w tamtym pokoju terapeutycznym. Boję się tam wrócić. Cholernie.